Zapytaj wraz ze mną : Co się dzieje w tobie? Co w okół w nieustającym ruchu się staje?
Że wątpisz i szukasz wciąż nowych słów, aby opisać doznane...
Witam serdecznie Przyjaciół i Czytelników na mojej stronie!

Drugie spojrzenie na Bremę

[xls child_of=482]

„Recogito”:

Drugie spojrzenie na Bremę

Synom Stefanii Wittbrot

Najważniejsze jest życie dane nam na co dzień, święto przypomina jedynie w uroczysty sposób o naszej przynależności do wiekuistego obszaru nieskończoności, w którym życzenie lub przykazanie Boże wydobywa nas na chwilę z czeluści chaosu i przybliża do swojego obrazu, ku jakiemu staramy się wznieść w nieustającej wędrówce od rana do nocy, by posiąść ład człowieka nieśmiertelnego. Każda kolejna podróż w znane miejsce uświadamia, że i tak nigdy nie uda się do końca rozszyfrować zagadek toczącego się tutaj czy gdzie indziej życia, opisać chwil w taki sposób, by pozostały przy nas na zawsze: ukochane i kochające. Poczucie straty niweczy blask wspomnień, a sztuka opisywania staje się jedynie marną pociechą po utraconej krainie wzruszeń i niepowtarzalnych doznań.

Po wyjściu z autokaru o ósmej rano, mimo całonocnej podróży, Monika kroczy pewnie, ciągnąc za sobą na kółkach czarną walizkę okoloną bordowym paskiem. Głowę niesie wysoko, z ufnością rozkwitającej młodości, z wiarą w zastany porządek świata, który pragnie poznać. Jest tu i teraz całą sobą, na kolorowym dworcu autobusów w Bremie, w połowie sierpnia, gdy lato już zaczyna szarzeć, ona lśni wciąż świeżą bielą gładkich nadgarstków, gdy naciska numery telefonu, a potem zgrabnie wsuwa aparat do  kieszeni obcisłych płóciennych spodni.  Jej długie czarne włosy opadają drobnymi falami na ramiona otulone miękką białą kurtką. Zadbana, stanowcza, niepokorna i gotowa do dalszej drogi patrzy uważnie na rozkład jazdy i godzinę powrotu do Poznania.

Jest Michał, idzie ku nam, przecinając wolnym krokiem nieduży plac. Zaspany, ale uśmiecha się przyjaźnie. Przez okna auta witamy Bremę budzącą się wakacyjnie, bez pośpiechu do codziennej egzystencji, aż w końcu zjeżdżamy na parking pod stuletnimi kasztanowcami. Tu zaczyna się Carl-Severingstrasse, gdzie żyje Stefania z trzema synami i wnukiem. W sześciopiętrowej kamienicy z windą wynajmuje na drugim piętrze 3-pokojowe mieszkanie. Z okien sypialni widać jedynie gąszcz zielonych przeplatających się gałęzi klonów i lip rosnących blisko murów budynku – żeby upewnić się rano, jaki zapowiada się dzień, trzeba wyjść na balkon z pokoju stołowego i spojrzeć w niebo. Z tej strony drzewa rosną dalej, można zobaczyć skwer z nawołującymi się dziećmi na huśtawkach. Ich głosy niosą się w szumie liści przez otwarte okna i obracają rozpoczynający się dzień ku przyjaznej stronie.

Po południu, gdy Michał przygotowuje lśniącą od przypieczonych warzyw potrawę i podaje  ją do stołu z białym winem, Monika rozpoznaje zaułki domu, wdycha niepowtarzalną aurę, jaką zwykle odczuwamy po wejściu do nieznanego wnętrza. Przygląda się fotografiom, obrazom i portretom ustawionym w różnokolorowych ramkach na komodzie, wiszącym na ścianach, bierze do rąk figurki, stawia je z powrotem i szuka dla siebie miejsca, które mogłaby oswoić na najbliższy tydzień gościny. Znalazła je w końcu na klonowym krześle z wysokim oparciem, z którego można było przypatrywać się przez uchylone okno rozkołysanym na wietrze gałęziom.

Po obiedzie aż do zmroku spacerujemy alejami w pobliskim Parku Rododendronów. W zagłębieniu wśród skał przy stawie uchował się jeden okazały krzew z wielkimi różowymi kwiatami. Stoimy przy nim długo wdzięczni za to nieoczekiwane powitanie. Rododendrony przekwitają zazwyczaj w czerwcu, wiosną jest tu kolorowo i cudownie jak w rajskim ogrodzie, w sierpniu kwitnąca gałąź tych królewskich kwiatów bywa rzadkością. Jakby ktoś niewidzialny czekał na nas samotnie na cienistej ścieżce. Pomyślałam o Marku, starszym bracie Michała, który nie mógł przyjechać do domu matki i oprowadzić nas po swoich ulubionych bremeńskich zaułkach, choć często nam opowiadał o nich na kartkach wysyłanych z podróży. Krążymy alejami już drugą godzinę i wciąż nie możemy wyjść z parku; świeże, wilgotne powietrze zachęca do wtopienia się w pejzaż. Nad wrzosowiskiem wznoszą się wielkie liście łopianów, a wśród nich srebrzy się pasmo trawy z dojrzałymi już kłosami. Monika robi zdjęcie, stoi i podziwia barwy płatków na kwitnących egzotycznych drzewach i krzewach – fioletowe kielichy, bordowe dzwonki, różowe kołnierzyki podobne do polnych stokrotek mienią się w zachodzącym słońcu, radują oczy i dopełniają różnorakimi barwami niedawną szarość naszych codziennych zmagań.

Gdy Stefania wraca z pracy, jest już po dwudziestej. Zmęczenie widoczne na jej twarzy i w całej skulonej postaci czyni ją jeszcze bardziej kruchą i samotną. Matka. Nieustannie w drodze, w trudzie od wielu lat, gotowa poświęcić całą siebie dla dobra dzieci i rodzinnego domu. Mieszka tu tylko z najmłodszym synem Michałem, studentem socjologii, jednak prawie co dnia odwiedza ją starszy syn Mieczysław i szesnastoletni wnuk Krzyś, można więc powiedzieć, że żyją razem: matka, synowie i wnuk, dzieląc nawzajem swoje troski, marzenia, nadzieje, wspomagając się w chorobie; próbują utrzymać najwyższą wartość, jaką na emigracji jest wspólnota i zrozumienie w rodzinie.

Przy powitalnej kolacji przekazujemy drobiazgi przywiezione z Polski – lampę z kopalnianej soli odświeżającą pomieszczenie rześkim oddechem minerałów, która świeci różowo i naturalnie wtapia się w kompozycję stołowego pokoju. Pani domu urządziła go z klonowych mebli i foteli w łososiowym kolorze. Jest więc jasno pod rozłożystym złotym abażurem, choć już późny wieczór, siedzimy i słuchamy wspomnień z opuszczonego dawno domu w Rumi. Mietek odkłada na blat komody podarowany mu „Kalendarz Solidarności”, najnowsze wydanie na 25-lecie. Patrzy na książkę sceptycznie i pyta, czy naszą ojczyzną nadal rządzą afery, tak jak tutaj. W każdym zakątku świata afera goni aferę, ludzie oszukują ludzi. Wykształcił się w Niemczech, jest historykiem i bibliotekarzem, lecz ostatnio brakuje stałej pracy; czuje się oszukany przez los, bo to nie on wybierał obczyznę. Z otrzymaniem stałej pracy są problemy nie tylko u nas. Ojciec zmarł 10 lat temu, jest  pochowany tu, w Bremie, a rodzinny dom na Wybrzeżu wciąż czeka na powrót mieszkańców.

Trzej bracia często siadają z matką przy wspólnym stole, lecz każdy z nich kroczy przez życie osobną ścieżką własnych wyobrażeń, dążeń i niespełnień. Obecność matki łączy ich i scala rodzinę, a jej ciągłe staranie o byt ogrzewa i ożywia to miejsce, by mogło w nim trwać życie, by rozwijała się przyjaźń niosąca przebaczenie, by miłość wiodła ku prawdzie nie tylko egzystencjalnych, ale i duchowych zmagań.

Podchodzę bliżej do oszklonego kredensu, by przyjrzeć się stojącym na półce rodzinnym fotografiom. Spojrzenie Mietka z czasów licealnych jest czujne i nieufne jakby młody człowiek już wiedział, że nie wszystko zależy od jego pracowitości i zmagania. Mały Michaś trzymający kurczowo matkę za rękę spogląda z naiwną dziecięcą radością poczucia przynależności. Dwudziestoletni Marek, już seminarzysta, posyła światu delikatne spojrzenie człowieka poszukującego swojego odbicia w rzeczywistości, a jego myśli błądzą w sferach nieskończonego. Wiara ma go umacniać i ocalać przed zwątpieniem, nadawać dodatkowy sens codziennemu trwaniu, uczyć pokory i zauważania potrzeb innych, przemieniać cierpienie w siłę dającą moc ducha. Tutaj, w Bremie, jest przede wszystkim ukochanym synem Stefanii, który przyjeżdża z Paryża na święta i wyrusza z nią na wakacyjne wycieczki, z którym dzieli swoje duchowe troski.

Synowie zawsze mogą liczyć na matkę, na jej gotowość do ofiary i opiekę. Matka pozostanie ufna w sercu swego syna, choćby odjechał daleko. Gdyby cały świat w niego zwątpił, ona pozostanie przy nim. Nieoczekiwana świętość tej wierności z dnia na dzień staje się często tą jedyną, na jaką możemy liczyć.

Nazajutrz po śniadaniu i południowej kawie wyruszamy na bulwary ciągnące się wzdłuż brzegów szaroburej Wezery, by Monika mogła zobaczyć Stare Miasto – i koniecznie do ”Kunsthalle”. Michał wiezie nas swoim autem szybko i pewnie. Tutaj jest jego dom, w Bremie dorastał, chodził do szkoły, przeżywał przyjaźnie, dojrzewał do bycia Polakiem w Niemczech. Nie jest rozmowny, odpowiada krótko i bez komentarza. Liczy na siebie w codziennym prowadzeniu domostwa. Jako najmłodszy z braci radzi sobie nie najgorzej w egzystencjalnym tyglu – fotografuje, pomaga Markowi w internetowym piśmie, zdobywa swoją wartość w relacjach z najbliższymi.

Zalane słońcem ulice otwierają przed nami gościnne przestrzenie. Wychodzimy w milczeniu z podziemnego parkingu i kierujemy się na Schnoor. Tutaj, w zaułkach średniowiecznych uliczek i rybackich sklepików można spędzić cały dzień i wciąż znajdować nie odkryty zakątek urzekający surowym pięknem przeszłości. Kwitnące czerwono i różowo pelargonie przelewają się z parapetów obfitymi girlandami, wokół brzmi muzyka i gwar turystów nawołujących do siebie w różnych językach. Stara Europa zaciekawia i przyciąga coraz więcej młodych ze Wschodu, słychać śmiechy i żarty, radość poznawania dzwoni w rynnach nadwerężonych przez czas.

W „Kunsthalle” oglądamy retrospektywną wystawę fotografii Lothara Welleha (Berlin 1930 – Londyn 1979) oraz stałą ekspozycję malarstwa holenderskiego, włoskiego, aż po impresjonistów i Picassa. Monika jest oczarowana zbiorami, patrzy w skupieniu, by jak najdłużej mogło w niej pozostać spotkanie z pięknem  w pierwszym niepowtarzalnym spojrzeniu. Przystaję znów dłużej przed płótnem Emila Pissaro „Dziewczynka odpoczywająca na trawie”, a po chwili powracam do obrazu Heinricha Vogelera „Pierwsze lato”. Rozedrgane barwy i jasne plamy rozjaśniające twarze postaci sprawiają, że zaczyna pulsować wspólne źródło – życie, jakby oba obrazy powstawały jednocześnie. Gdy malarz patrzy na matkę obejmującą niemowlę w ogrodowej altanie i szkicuje radość stworzenia, drugi artysta obserwuje dziewczynkę zmęczoną pracą przy grabieniu trawy, odpoczywającą w słońcu wczesnego popołudnia. Życie wzrasta, ma swoją kontynuację, podobieństwo i różnice spojrzeń. Vogeler objawia piękno codziennego trudu i tajemnicę ofiarowania, by życie trwało. Pissaro dostrzega najmniejsze drobiny materii unoszące się w powietrzu i spadające w dłonie dziewczynki. Jego spojrzenie jest pogodne, nadające światu lekkość bytu w grze światła i kolorów.

Na czarno-białych zdjęciach fotografik Lothar Welleh przedstawia mężczyzn w różnych rolach, w jakich występują w społeczeństwie: robotników,  biznesmenów, księży i zakonników, urzędników, artystów. Najciekawsze wśród zebranych prac wydają się kompozycje pojedynczych postaci pokazujące ich relacje z otaczającymi przedmiotami. Najczęściej fotografowany mężczyzna umieszczony jest w centrum przestrzeni – w taki sposób, że może znaleźć z niej wyjście, choć płaszczyzny otaczające go ograniczają i zamykają pole wokół niego. On widzi dla siebie wyjście z tego labiryntu. Patrząc, odnosimy wrażenie, że artysta nałożył na własne spojrzenie także punkt widzenia postaci fotografowanej, dając jej dzięki temu możliwość zaistnienia w dystansie do przyjętej pozy – lub wyjścia z kompozycji. Popartowskie  instalacje i kreacje przyciągają uwagę, malarskość nie jest im zupełnie obca, wpisują bowiem gest prestidigitatora w rzeczywistość prezentowanych postaci rodem z cyrkowej magii, wszak fotografia to sztuka magiczna, każdy chce się przejrzeć w krzywym lustrze, bo nie obawia się ujrzeć swego prawdziwego oblicza.

Podwieczorek w miejskim parku. Pijemy mrożoną kawę w letniej kawiarence nad wodą. Promienie słońca wciąż ogrzewają nasze ramiona przyjaznym dotykiem. Wokół cicho i łagodnie. W budce dla ptaków ustawionej na wysepce pośrodku stawu gospodaruje kacza rodzina, słychać z dala trzepot otrząsanych z kropli wody skrzydeł.

Znów piękny, jasny poranek. Monika wstaje chora i choć słonecznie zapowiadający się dzień zachęca do nowych wędrówek, nie możemy wyruszyć na wymarzoną wycieczkę nad Morze Północne. Musi wystarczyć „Wyprawa do latarni morskiej” Wirginii Woolf. Po południu słychać deszcz dudniący o parapety – tutaj to normalne: rano słońce, w południe chmury, a wieczorem znów jasne niebo. Bremeńska aura jest zmienna, wiatr od morza wprawia w ruch powietrze nad miastem, jest świeżo i przejrzyście. Patrzę znów z balkonu na plac zabaw pod kasztanowcami – dzieci przesypują złocisty piasek, biegną gdzieś i powracają. Nić babiego lata oplata gałąź przed naszym oknem. Przeglądam książki pozostawione w rodzinnym mieszkaniu przez Marka – albumy z malarstwem Gustawa Klimta, zbiory dawnych mistrzów i katalogi wystaw przywiezione z europejskich galerii sztuki współczesnej. Kto określił cel swojej podróży, dla tego życie jest krzepiącą wędrówką z miejsca w miejsce –  w poszukiwaniu własnego odbicia w oglądanych obrazach i akceptacji dla zmiennego nastroju w przemieniającym się pejzażu. Komu niepotrzebny drugi człowiek, by podziwiać piękno rysunku czy fakturę średniowiecznych murów, ten znajdzie ukojenie w zaciszu czytelni, w domowej bibliotece, w mistycznym oddaleniu się od codziennych trosk – i będzie żył życiem zapisanym w księgach, nie mając siły, by zapytać o swoje. A czasem trzeba spojrzeć śmierci, czyli swojemu życiu prosto w oczy w słoneczne bremeńskie południe, przyjąć wiadomość o nieuchronnym zmierzchu każdej ludzkiej drogi.

Białą pajęczynę porwał z gałęzi przedwieczorny wiatr. Pakuję walizki i biorę stąd coś, co nie jest moje – nadzieję przetrwania w słowach lżejszych od egzystencjalnych zmagań, w cytatach myśli artystów i uczonych, którzy potrafili pielęgnować Boskie widzenie natury. Chciałoby się powiedzieć za Poetą Rilkem, bo własnych słów nie starcza: „Podaruj mi jeszcze jedną chwilkę: chcę kochać rzeczy jak nikt inny, aż wszystkie staną się godne Ciebie i dalekie”. Przed wyjazdem przystajemy w parku na moście, Michał robi pożegnalne zdjęcie. Dzwonią dzwonki rowerów, powracają niedawno przeżyte chwile, krążą przy nas jak ulotne pamiątki przeszłego. Stefania żegna się z nami przez telefon. Wyszła do pracy wcześnie, nie chciała nas budzić. Słyszałam, jak przed szóstą trzasnęły drzwi. Zamknął się rozdział spojrzenia na znaki miłości, z której darów prędzej czy później każdy musi po swojemu zdać sprawę. Życzę synom Stefanii, żeby ich los nie był związany z poczuciem straty, ze skargą czy dumą klęski. Niech opieka matki wciąż pomaga im się wydobywać z ciemnych dolin na słoneczne wzgórza.

Brema – Poznań, 24 sierpnia 2005                                                                                            Teresa Tomsia