Zapytaj wraz ze mną : Co się dzieje w tobie? Co w okół w nieustającym ruchu się staje?
Że wątpisz i szukasz wciąż nowych słów, aby opisać doznane...
Witam serdecznie Przyjaciół i Czytelników na mojej stronie!

Opowieść

Słonimska nostalgia

Przez wiele lat obiecywałam sobie, że opiszę dzieciństwo mojej matki. Pragnęłam powiedzieć: Mamo, wejdź do ogrodu. Tu jest twój dom, który mi opowiedziałaś. Trzeba było naszej wspólnej determinacji, by stanąć w ciemnościach u drzwi, przez które Mama została wygnana w żal, w bezkresną nostalgię, w nieustający smutek rozstania z ojcem i krainą szczęśliwego dzieciństwa. Z sadem, który ogarniał ją bezpiecznie jak raj.

Pisałam krótkie liryki, ułomki wspomnień, urywki zapamiętanych zdań, ale opowieść nie powstawała. Umykał czas na zamyślenia. Wśród codziennych obowiązków, nadziei i rozczarowań nie mógł sobie utorować drogi cień przedwojennego domostwa. Ułożyłam o mojej Mamie wiele wierszy, ale uczucia i symboliczne odwołania to za mało, by opisać utracony dom. Opowiedzieć dom to tak jakby zapaść się z nim w nieobecność na długi czas i pozwolić się unicestwić razem z wszystkimi utraconymi sprzętami, fotografiami na ścianach, gwarem rozmów, zapachem pasty do podłóg, dzwonkiem na ganku… Oddać mu swój język to wykrzyczeć od nowa jego ból, katastrofę, koniec świata. Aż do zatraty siebie, do zaprzeczenia sobie – bez niego.

Dom w Słonimie na Ziemi Nowogródzkiej, w którym dorastała moja matka Zofia, został postawiony niedaleko dworca kolejowego przez Wojsko Polskie, gdy zakończyła się zwycięsko wojna polsko-bolszewicka i po 1920 roku zubożałe miasto powstawało z wieloletnich zniszczeń spowodowanych okupacją zaborców i walkami o niepodległość. Odbudowa miasta i zagospodarowywanie się mieszkańców trwało latami. Mama była wtedy pięcioletnią Zosią, gdy jej rodzice wprowadzili się do jednorodzinnego zabudowania przy ul. Piłsudskiego latem 1933 roku. Był to dom parterowy wybudowany z czerwonej cegły, kryty blachą, ze strychem, bez podpiwniczenia, mający około 150 metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej. Od strony ulicy wchodziło się po kilku stopniach na drewniany ganek, następnie do sieni i przedpokoju, z którego prowadziły schody na strych. Spłacali raty za dom, jednak nie zachowały się żadne dokumenty nabycia własności. Być może domy w pobliżu garnizonu należały do wojska. Przedtem, przez kilka lat, tak jak inne rodziny żołnierzy zawodowych, egzystowali w mieszkaniach urządzonych nieopodal koszar w baraku przystosowanym do celów mieszkalnych. Ojciec matki zakupił w pobliżu działkę pod budowę nowego domu, zapewne z myślą o najstarszym synu, jednak sprzedał ją kilka miesięcy przed wojną.  (…)

A było czego się bać – opowiada moja matka Zofia

Dopiero co pogrążyliśmy się we śnie, gdy usłyszeliśmy łomotanie w drzwi. Było po północy – 13 kwietnia 1940 roku. Mama nasza otworzyła, by zobaczyć, o co chodzi. Do mieszkania weszło trzech uzbrojonych żołnierzy sowieckich, jeden z NKWD i dwóch z karabinami uzbrojonymi w bagnety. Kazali się pakować. Oznajmili, że wywożą nas do ojca. Mieliśmy pół godziny na opuszczenie domu.
Przestraszyliśmy się bardzo. Czuliśmy, że to nieprawda, bo ojciec zawiadomiłby nas, gdzie jest. Mama stała w podomce osłupiała z przerażenia. Była już w ósmym miesiącu ciąży. Młodszy brat Bogdan ze strachu skakał i krzyczał, mnie zgrzytały zęby i trzęsłam się cała. Przytomność najstarszej siostry Aliny sprawiła, że zaczęliśmy pakować rzeczy i ubierać się na drogę w mroźną noc. Mama stała nadal jak sparaliżowana, nie mogła uwierzyć, że to, co się dzieje, nas dotyczy. Piętnastoletnia Ala poczuła się za nas odpowiedzialna, narzuciła matce płaszcz na ramiona, wzięła z kanapy koc, rozłożyła na podłodze, owinęła nim kołdrę i poduszkę. – Ubierajcie się ciepło, weźcie podwójne wełniane pończochy – wołała do nas. Do płóciennego worka wrzuciła kilka swetrów, ubranie ojca, bieliznę, co było pod ręką. W tym czasie enkawudzista dał mojej mamie do podpisania dokument potwierdzający przeprowadzenie deportacji i usiadł na kanapie. Pobujał się kilka razy, rozparł wygodnie i na chwilę zdrzemnął. Gdy zobaczyli to jego żołnierze, pomogli siostrze wynosić rzeczy na furmankę. Rozejrzeli się po domu i powiedzieli cicho, żeby wzięła zapasy jedzenia, garnek i koniecznie maszynę do szycia. Pomogli chłopcom wytaszczyć ją przed dom.
Mama w tym czasie ochłonęła trochę, zdjęła ze ściany obraz Najświętszego Serca Jezusa, włożyła w poszewkę i dała najstarszemu bratu Tadeuszowi, by zaniósł na wóz. Była w domu naszym specjalna torba skórzana, w której rodzice trzymali od początku wojny dokumenty, podstawowe lekarstwa, srebrny krucyfiks i flakonik z wodą święconą ze źródła świętej Barbary. Mama wzięła ją z sobą. Gdy enkawudzista ocknął się, nakazał wychodzić. Było ciemno, noc. Furmanka ruszyła powoli, a my szliśmy za nią. Za nami żołnierze sowieccy z karabinami gotowymi do strzału. Koń ciągnął powoli, gdyż ziemia była rozmokła od deszczu i śniegu. W pewnym momencie obraz osunął się z furmanki. Koń się zatrzymał. Woźnica krzyknął, by koń ruszył, ale koń nie chciał słuchać i czekał. Tadeusz podniósł obraz i położył go z powrotem na naszych rzeczach. Wtedy koń znów ruszył. Mama się przeżegnała, uznała to bowiem za znak obecności Jezusa przy nas. Takim konduktem dotarliśmy na rampę kolejową, gdzie stały już wagony towarowe.
Kiedy zostaliśmy wtłoczeni do ciemnego, oszronionego wagonu, zaryglowano za nami żelazne drzwi. Wagon, przedzielony pryczą w połowie wysokości po obu stronach, nie miał żadnego wyposażenia prócz niewielkiego piecyka do ogrzewania. Za toaletę musiała służyć dziura wyrąbana w podłodze i przytwierdzona przy niej pochyła deska. Alina zachowała najwięcej przytomności w tej tragicznej sytuacji i kierowała nami młodszymi. Zaczęła nas sadowić na pryczy po prawej stronie. Nim usiedliśmy, drzwi wagonu otworzyły się z hukiem i wepchnięto następną rodzinę. Do świtu był już pełny wagon, około siedemdziesiąt osób z bagażami. Siedziałam z młodszymi braćmi skulona od zimna przy małym zakratowanym okienku. Mama z powodu ciąży nie mogła wejść tak wysoko, więc przycupnęła na worku, trzymając się krawędzi pryczy. Nie było ani jednego mężczyzny, same kobiety z dziećmi. Niektóre siedziały w osłupieniu, jakby nie wierzyły, że to dzieje się naprawdę, inne cicho płakały, przytulając maleństwa. Najbardziej rozpaczała starsza pani, którą przywieziono z niemowlęciem. Okazało się, że syn jej został aresztowany, a synowa wyruszyła na wieś szukać żywności. Enkawudziści bez litości zabrali staruszkę z dzieciątkiem.
Trzymano nas w tych wagonach cały dzień 13 kwietnia 1940 roku. W tym czasie co odważniejsi Słonimiacy przychodzili na rampę, by podać do wagonów żywność i rzeczy niezbędne w długiej podróży. Sowieci wywoływali nazwiska, a gdy podchodziliśmy do drzwi, otwierali je i „wspaniałomyślnie” pozwalali odebrać nam dary naszych przyjaciół. Jak się później dowiedziałam, nie przy każdym wagonie było to możliwe. Przychodzili nie tylko znajomi, lecz zupełnie obcy ludzie poruszeni naszym losem, przynosili różne produkty: jaja, słoninę, chleb, mleko, mąkę. Mówili słowa pociechy. Nazbierało się tyle darów, że wystarczyło, by przetrwać trzytygodniową jazdę z jednym przystankiem. Przezorna matka chrzestna mojego najmłodszego brata Mariana, pani Agata Łosiowa, wdowa po chorążym sztandaru pułku słonimskiego, oprócz jedzenia dostarczyła nam prymus, naftę i zapałki, co się bardzo przydało, bo można było smażyć i gotować jaja oraz grzać wodę i mleko dla niemowlęcia.
Wokół wagonów nieustannie krążyli strażnicy z karabinami. Ujadały psy właścicieli. Sowieci nie wpisali zwierząt na listę zsyłki. Psy nie mogły się pogodzić z nagłą utratą swoich opiekunów, domagały się wpuszczenia, wyjąc i skamlając, aż do odjazdu pociągu.
Późnym wieczorem rozpoczął się wokół wagonów ruch. Żołnierze nawoływali się, słyszeliśmy sapanie parowozów. Transport był duży, ponad siedemdziesiąt wagonów ciągnęły dwa parowozy, jeden na początku, drugi na końcu składu. Gdy pociąg ruszył, w wagonach zapanował niepokój. Przeczuwaliśmy, że Sowieci powiedzieli nam nieprawdę, że nie jedziemy na spotkanie naszych ojców. W kącie naszego wagonu ktoś rozpoczął pieśń: „Kto się w opiekę odda Panu swemu…”, którą podjęli ludzie w następnym wagonie; z sąsiedniej pryczy dochodził płacz i modlitwa: „Boże, zmiłuj się nad nami…”, „Boże, miej nas w swej opiece…”. Pieśń błagalna „Pod Twą obronę…” niosła się echem ze ściśniętych gardeł w mroźne kwietniowe niebo i przepadała w ciemnościach.
Przepłakaliśmy całą noc. Okropnie trzęsło. Nie można było spać ani nawet wygodnie usiąść w ścisku. O świcie przeładowali nas w Baranowiczach. Przechodziliśmy po kładkach do takich samych towarowych wagonów sowieckich na szersze tory. Jechaliśmy bez przystanków dwie doby. Dopiero gdy parowozy musiały nabrać wody, pozwolono jednemu z każdego wagonu wyjść z wiadrem po wodę, ale innych nie wypuszczano. Za kilka kolejnych dni, tuż przed Uralem, otwarto wagony i podano zupę z kromką chleba. Gdy minęliśmy Ural i wjeżdżaliśmy do Azji, zrobiono przystanek, abyśmy zaczerpnęli powietrza, bo małe dzieci mdlały w zaduchu. Odbywało się to w ten sposób, że strażnicy pojedynczo otwierali wagon i wypuszczali nas na kilka minut. Mogliśmy się wyprostować i szybko odświeżyć śniegiem.
Od Uralu jechaliśmy jeszcze około tygodnia, zanim zaczęły się „nasze” stepy. Wysadzono nas na stacji Pietuchowo w obwodzie Pietropawłowskim. Czekaliśmy na rampie kolejowej aż pod wagony podjadą ciężarówki, rozładują ziarno i rozwiozą do sowchozów kolejne grupy przywiezionych polskich rodzin. Było przedpołudnie. Jedna z matek z rozpaczy doznała szoku. Kobiety próbowały ją uspokoić, ale jej stan był ciężki, zabrano ją do szpitala psychiatrycznego, a trójką jej dzieci zaopiekowały się Polki z transportu. Jaki spotkał ją dalszy los, nie wiemy, czy wróciła do swoich dzieci, czy podzieliły okrutny los wielu polskich sierot umieszczonych w radzieckich domach dziecka.
Moja rodzina została załadowana razem z rodziną Katarzyny Kamińskiej, żony wojskowego (także aresztowanego jak nasz ojciec i przebywającego w łagrze), jechała z nią trójka dzieci, dwóch kilkuletnich chłopców – Heniek i Leszek – oraz trzyletnia córeczka Halinka. Skazano na zsyłkę również ich babcię Honoratę Paśko osiemdziesięcioletnią staruszkę z bielmem na oku. Zmarła na Sybirze, pochowana na stepie jesienią 1943 roku. To właśnie jej syn Ludwik Paśko na drewnianej nodze zgłosił się jako pierwszy do obrony Słonima we wrześniu 1939 roku, gdy mój ojciec Bronisław Gołacki organizował ochotniczy oddział. Wszyscy mężczyźni Polacy z Kresów Wschodnich podzielili ten sam los – zostali skazani na więzienie, łagier, męczeńską śmierć. Niewielu ocalało. Podobny los spotkał ich żony, matki i dzieci – łagier, kołchoz, praca ponad siły, poniżenie. Polki i Polacy poznawali się i zaprzyjaźniali „na nieludzkiej ziemi” tak jak nasza matka Waleria Gołacka z panią Katarzyną Kamińską. Ich przyjaźń przetrwała do końca. Razem powróciły z Północnego Kazachstanu ze swoimi dziećmi i odwiedzały się aż do śmierci. Najmłodszy syn Gołackich, Marian, ożenił się z córką Kamińskich – Haliną. I mimo że młodzi wkrótce rozeszli się, przyjaźń matek pozostała.
Była piaskowa zamieć. Mama zarzuciła koc na nasze głowy, by ochronić nas przed silnym wiatrem. Usta zatykał nam czarny proch, zalepiał oczy. Patrzyliśmy przerażeni, jak biegnący za ciężarówką radzieccy chłopcy rzucali w nas kamieniami, krzycząc: Poliaczki burżuje, ubić ich, ubić! (Polacy bogacze, zabić ich, zabić! ) Niepewność dalszego losu ściskała gardło. Jedynie myśl o tym, że pozostał tam, w Słonimie, nasz miły i zadbany dom, podtrzymywała nas na duchu. Mieliśmy nadzieję, że jednak kiedyś do niego powrócimy.
Dojechaliśmy ciężarówką do wsi Ostrowka. Wysadzono nas przy baraku, który od tej pory miał być naszym domem. Ściany niestarannie zbite z desek nie mogły ochronić nas przed piaskową burzą ani zimnem, następnego dnia rano obudziliśmy się zasypani piachem, zesztywniali z chłodu. Jedno palenisko musiało służyć wszystkim rodzinom, które zostały tu umieszczone. Obok nas w tym baraku rozlokowała się rodzina Kamińskich oraz pani Jadwiga Bernatkowa z ojcem i trójką dzieci: Danutą, Ireną i Antonim. Pani Maria Suszczeniowa z synami i inni Polacy zostali od razu przydzieleni do lepianek miejscowej ludności. Po dwóch dniach usłyszeliśmy, że tutejsi mężczyźni i kobiety chodzą po wsi, śpiewają, ktoś gra na harmonii. Zorientowaliśmy się, że radziecka wieś świętuje 1 maja. Dochodziły pijackie okrzyki. Wódka dostarczana była do kołchozów jedynie dwa razy w roku – na obchody rewolucji październikowej i 1 maja. Polki nie wychodziły z baraku, nie wypuszczały dzieci. Nie znały jeszcze sowieckich obyczajów i lękały się wszelkich kontaktów. A było czego się bać.
Po południu przed wejściem do baraku stanął pijany kołchoźnik, krzyczał i wygrażał nam, że nas pozabija. Rąbał w drzwi siekierą i klął głośno. Przybiegły Rosjanki ze wsi i starały się go odciągnąć: Kakich burżujów choczesz riezać, Siemion?! Tolko żenszczyny i dieti zdies. (Jakich ty burżujów chcesz zabijać, Siemion, tu są tylko kobiety z dziećmi!) W końcu dał się przekonać i poszedł odespać świętowanie osiągnięć bolszewizmu. A my skupieni w jedną grupę, ze strachu i aby było cieplej, przesiedzieliśmy skuleni czuwając całą noc.
Pierwsze dni zsyłki mijały nam na zabezpieczeniu drewna do paleniska i na modlitwie o duchową moc przetrwania. Wkrótce mama moja zaczęła odczuwać bóle przed porodem, więc Kamińska poszła do władz kołchozu, aby zabrano ją do szpitala. Powiedzieli, że nazajutrz o świcie będzie jechała ciężarówka do rejonu Presnowka, gdzie jest szpital i że mogą ją zabrać. Mama czekała w bólach całą noc. Rano pod opieką Katarzyny Kamińskiej udały się, by wsiąść do ciężarówki. Chociaż w kabinie było miejsce, kierowca otworzył klapę z tyłu pojazdu i kazał ciężarnej kobiecie wdrapać się na deski. Pani Katarzyna pomogła i razem, trzymając się barierki, podskakując na wybojach przez kilkanaście kilometrów dotarły na miejsce. Mama urodziła ładną dziewczynkę. Po kilku dniach wróciła ze szpitala z niemowlęciem do baraku, gdzie warunki były niemożliwe, by maleństwo mogło się zdrowo rozwijać.
Pamiętam, że po powrocie mama pokazała nam siostrzyczkę, poprosiła starsze rodzeństwo – Alinę i Tadeusza – by stanęli jako rodzice chrzestni i wodą święconą ze źródła świętej Barbary ochrzciła córeczkę, odmawiając modlitwę. Tak odbył się chrzest naszej najmłodszej siostry, otrzymała imiona Teresa Joanna. Po kilku tygodniach niemowlę zachorowało na opuchliznę, która je zadusiła, bo nie dostało żadnych szczepionek. Mama poszła szukać we wsi stolarza, aby zrobił trumienkę. Skierowano ją do Siemiona. Był to ten sam człowiek, który niedawno pijany dobijał się do baraku. Najpierw się zdziwił, że ma być trumna dla niemowlęcia, bo to nie było w tutejszym zwyczaju, według którego chowano niemowlęta owinięte w płótno. Ale gdy mama powiedziała „Bóg wam wynagrodzi”, spojrzał uważnie i zbił skrzynkę mającą służyć za trumienkę. Mama zapłaciła i dała coś z ubrania ojca.
Odprowadziliśmy naszą siostrzyczkę na cmentarz, który mieścił się pod lasem na końcu wsi. Bracia wykopali dół, włożyli trumienkę i postawili zrobiony własnoręcznie drewniany krzyż. Cmentarz nie był ogrodzony. Nie miał tabliczek. Uklepane pagórki grobów zasypywał liśćmi wiatr, czasem bydło zbłądziło tędy, idąc do wodopoju.
W baraku przetrwaliśmy do września, ale nie sposób było tam zimować, szukaliśmy więc gdzieś przyjaznych gospodarzy, którzy byliby skłonni przygarnąć naszą liczną sześcioosobową rodzinę, jednak nikt nie chciał nas przyjąć, bo przecież pracownicy kołchozu sami żyli w bardzo prymitywnych warunkach we wsi i mieli po jednym pomieszczeniu, niektórzy po dwie izby dla swoich rodzin. W końcu predsiedatiel (przewodniczący kołchozu) zaproponował naszej mamie objęcie w szkole pracy sprzątaczki i dozorczyni. Przeprowadziliśmy się do bocznej izby przy szkole, gdzie nie było żadnych sprzętów, jedynie prycza i piecyk do zagrzania wody na mycie podłóg w izbach szkolnych. Rozłożyliśmy nasze ubrania na deskach i tak wtulając się w nie i okrywając nawzajem spaliśmy wszyscy ściśnięci i zziębnięci.
Wkrótce zaczęły się choroby. Grypa azjatycka połączona z tyfusem zaatakowała nasze organizmy nie przyzwyczajone do surowego klimatu. Chorowaliśmy po kolei wszyscy, najciężej ja i młodszy brat Bogdan. Gdy leżałam w gorączce, mama obcięła mi włosy do gołej skóry, bo wypadały z osłabienia i też w obawie przed wszawicą. Ból rozsadzał czaszkę, krew ze spękanych warg sączyła się po szyi. Nastąpiły krytyczne godziny. Nie miałam sił walczyć z chorobą. Przy pryczy z zapaloną gromnicą czuwała z mamą pani Kamińska, gdyż wydawało się, że to już mój koniec. Jednak przetrwałam. Skutki choroby trwały długo, straciliśmy z bratem mowę i musieliśmy się długo na nowo uczyć mówić. A gdy wyszliśmy po raz pierwszy z izbuszki, wiatr poniósł nas daleko drogą, tak byliśmy wycieńczeni chorobą i głodem.
Pierwsza zima była bardzo sroga, jednak prawdziwa bieda zaczęła się wtedy, gdy na przednówku zachorowała nasza matka. Alina przejęła pracę sprzątaczki szkolnej, a ja pomagałam siostrze, gdy trochę wzmocniłam się po chorobie. Wszystko trzeba było robić gołymi rękami. Mamę zabrali do szpitala. Wróciła za miesiąc bardzo osłabiona i nie mogła już pracować w szkole. Musieliśmy się wynieść. Z trudem radziliśmy sobie z dnia na dzień, byliśmy głodni. Bracia poszli żebrać. Polskie rodziny wspierały się duchowo jak umiały, gromadziliśmy się na majowe nabożeństwa w różnych ziemiankach, a po modlitwie rozmawialiśmy o naszej sytuacji i poznawaliśmy się nawzajem. Wspólnie przetrwaliśmy wszystkie trudy poniewierki i razem dojechaliśmy aż na Pomorze Zachodnie w drodze powrotnej.
Przezorności mojej matki zawdzięczam, że zapisała nas w Ostrowce do szkoły. Niektóre Polki były przeciwne temu, by ich dzieci uczyły się po rosyjsku, jednak mama uważała, że nie trzeba zaniedbywać wiedzy, że warto uczyć się matematyki, geografii, poznać język choćby w tak trudnych warunkach, o głodzie, na wygnaniu. Matka nasza była światłą kobietą, umiejącą realnie rozpoznać każdą sytuację. Nie rozpaczała za utraconą przedwojenną elegancją, dobrobytem, stabilizacją, lecz cały czas myślała o tym, jak uratować dzieci, jak pomóc im przetrwać dramatyczne doznania. Ze względu na swoje umiejętności odważnego wyrażania postawy i znajomość języka rosyjskiego z okresu młodości (w czasie I wojny światowej jej ojciec Antoni Dziubek był zatrudniony na kolei w zaborze rosyjskim, więc rodziny w ochronie przed frontem wywiezione zostały do Jekatierinowska) została wybrana na męża zaufania przez środowisko polskie we wsi Ostrowka. Rolę męża zaufania Sybiraczek we wsi Siemipołka w tym samym rejonie pełniła żona Stefana Gołackiego, stryjecznego brata mojego ojca Bronisława – Alicja Gołacka, która została wywieziona z siedmioletnim synkiem Jerzym, a jej mąż uwięziony i wywieziony do łagru. Gdy zmarła jedna z Polek, pani Alicja wzięła pod opiekę jej czteroletniego synka Ryszarda Bartoszewicza, nie pozwoliła go zabrać do radzieckiego sierocińca, wróciła z nim do kraju i odnalazła przez Czerwony Krzyż rodzinę chłopca. Stała się dla niego drugą matką. Zachowało się zdjęcie zrobione w Presnowce przed powrotem do Polski, w kwietniu 1945 r. – Alicja Gołacka z synkiem Jurkiem (po prawej) i uratowanym przez nią Rysiem.
22 czerwca 1941 roku Niemcy wypowiedzieli wojnę Sowietom. Nastąpiła mobilizacja młodych mężczyzn ze wsi i kobiety musiały wykonywać ciężką pracę w polu. Gdy ja i bracia ukończyliśmy rok nauki w radzieckiej szkole dziennej, do Polaków uwięzionych w Ostrowce dotarła wiadomość, że objęła nas amnestia i że na Południu generał Władysław Anders tworzy armię. Jesienią zaczęli się pojawiać polscy więźniowie zwolnieni z łagrów, którzy przedzierali się ku polskim oddziałom. Niektórzy poszukiwali swoich rodzin i pozostawali z nimi. W tym czasie otrzymaliśmy wiadomość o śmierci naszego ojca, który został zamęczony w łagrze w Uchcie, a wkrótce też o śmierci jego stryjecznego brata Stefana Gołackiego, przedwojennego prawnika – zginął przy spławie drewna nad Peczorą. Tę smutną wieść przyniósł Wołkowyski, znajomy ze Słonima. Obie więc: Waleria i Alicja Gołackie zostały wdowami. Jedyna nadzieja, jaka nam pozostała, to powrót do Polski. Niestety, nie było już ojców, którzy by po nas przyjechali i zabrali rodziny.
W pierwszej kolejności zezwolenie na opuszczenie Północnego Kazachstanu i udanie się na Południe, gdzie tworzyło się polskie wojsko, otrzymały rodziny oficerskie i wiele z nich wyruszyło z sąsiednich wsi. Majorowa Falkowska otrzymała kartę wyjazdu dla sześciu osób i zaproponowała, że może zabrać z sobą troje dzieci z naszej rodziny, gdyż ma wolne miejsca. Jej córka Janka i syn Leszek dotarli właśnie do matki w stanie opłakanym, po dwóch latach łagrów. Mąż zaginął bez wieści. Wyruszali więc na Południe w trójkę. Mama jednak trzymała się niezłomnie zasady, że nie będziemy się rozdzielać. Podziękowała za chęć pomocy, lecz zdecydowała, że pozostaniemy, aż dadzą nam zezwolenie na wyjazd dla całej rodziny.
Niespodziewanie w lutym 1942 roku przywędrował do Ostrowki podoficer Aleksander Kamiński. Otrzymał zezwolenie na zabranie swojej pięcioosobowej rodziny na Południe. Zima była bardzo sroga. Czterdziestostopniowy mróz i pieszą wielokilometrową wędrówkę mógł przetrzymać jedynie dobrze odziany w andersowski mundur i odżywiony mężczyzna, a nie wygłodzone, schorowane dzieci. Kamiński połowę swojego urlopu stracił na dotarcie do Ostrowki, a gdy przybył i przywitał się z żoną, dziećmi i teściową, zapłakał z rozpaczy, bo jego wysiłek poszedł na marne. Ani żona, ani dzieci i staruszka nie byłyby w stanie wytrzymać wędrówki w ciężkich zimowych warunkach. Brak było odzieży i pojazdu. Spędził z rodziną jeden dzień i musiał wracać sam, by po kilkunastu dniach dotrzeć do swojego oddziału. Katarzyna Kamińska rozpaczała. Jej lament usłyszała sąsiadka Rosjanka i dowiedziawszy się, o co chodzi, pożyczyła pani Katarzynie swój zimowy płaszcz z futrzanym kołnierzem, by mogli w Presnowce zrobić wspólne zdjęcie małżeńskie na pamiątkę. Jedną z odbitek fotografii otrzymała moja matka Waleria. Kamiński przeszedł cały szlak bojowy z II Korpusem Polskim pod dowództwem gen. Władysława Andersa, walczył pod Monte Cassino. Po wojnie wrócił do kraju i odnalazł rodzinę w Polsce. Władze powojenne PRL-u skierowały go do pracy fizycznej w pegeerze w małej wsi Dobieszewo koło Łobza; nie potraktowano go tak jak przystało na bohaterskiego obrońcę ojczyzny i wyszkolonego żołnierza. Trudno mu było się z tym pogodzić. Rany psychiczne długo się goiły. Jedyną radość w stalinowskich czasach stanowiły serdeczne spotkania z rodziną i przyjaciółmi z czasów zsyłki. Często patrzę na fotografię wykonaną w Nowy Rok 1953 w naszym poniemieckim mieszkaniu w Wołowie. Katarzyna i Aleksander Kamińscy oraz moja matka Waleria siedzą w centrum, przy nich po lewej: ja z Terenią na kolanach i mężem Michałem; po prawej – moja siostra Alina z córką Basią, pasierbicą Tereską i mężem Henrykiem oraz z tyłu moi bracia – drugi od lewej: Tadeusz i córka Kamińskich – Halina oraz Marian i Bogdan; z przodu – nasz synek Marianek.
Życie w Ostrowce biegło ustalonym kołchozowym torem. Gdy mama trochę wyzdrowiała i dostała nici, szyła na maszynie ubrania dla dzieci miejscowej ludności, za co otrzymywała mleko, trochę zboża, które mieliła na żarnach u sąsiadów. Dotrwaliśmy do żniw. Kobiety polskie musiały chodzić do pracy w polu. W kołchozie spieszono się, by zebrać plony, bo lato tam trwało bardzo krótko. Zboże mielono w dwóch młynach. Worki z mąką były plombowane i odstawiane samochodem do rejonu. Nie wiem, ile zostawało na potrzeby kołchoźników. Ale oni też ledwo wiązali koniec z końcem. We wrześniu przychodziły słoty, a w październiku często już prószył śnieg. Każda zima w tamtych warunkach była dla nas bardzo trudna, jednak najsroższe okazały się zimowe miesiące przez trzy następne lata.
Tymczasem front wojenny niemiecki posuwał się w głąb Związku Radzieckiego, panował straszliwy głód w oblężonych miastach. Wioski musiały na swoje utrzymanie przyjąć nie tylko wycieńczonych głodem mieszkańców Leningradu, ale wiele niemieckich rodzin przesiedlonych z Ukrainy i Czeczeńców. Mężczyźni z kołchozów zostali zabrani na front. Pozostały kobiety z dziećmi. Władze sowieckie zarządziły przymusową pracę dla wszystkich dzieci – polskich, rosyjskich, czeczeńskich, niemieckich. Mama często chorowała i wyznaczano ją tylko do niektórych sezonowych prac. Tak samo i ja, chuda jak patyk po przebytej malarii, nie nadawałam się do ciężkiej pracy w polu, więc kierowano mnie do pielenia piołunu w zbożu.
Starsze rodzeństwo musiało pracować cały rok. Najstarsza siostra Alina harowała jako woźna i sprzątaczka w szkole. Brat Tadeusz w zimie pracował w kuźni, a w letnie miesiące w polu, gdzie musiał nocować w szałasach z darni razem z innymi robotnikami. Młodszy brat Bogdan został pastuchem i z Rosjaninem pasł bydło, a w słotne dni zbierał wiklinę i wyplatał kosze razem z kolegą Antkiem Bernatkiem. Z jego siostrą, Ireną Bernatkówną, wyznaczano mnie najczęściej do różnych prac na nocne zmiany przy czyszczeniu ziarna w wialniach i magazynach.
Gospodarz Dutow pokazał, jak się robi kosze z wikliny, by łowić ryby. Chodziłam z bratem nad jezioro, by mu pomagać w wydobywaniu połowu. Zdarzało się, że nałapał sporo ryb. Bogdan był niskiego wzrostu, truchlałam ze strachu, że przepadnie wśród sitowia na zawsze. Jednak okazał się odważny i pełen zapału, by swoją zdobyczą pomagać rodzinie przetrwać najtrudniejsze miesiące głodu.
Znów zbliżała się zima. Trzeba było zdobyć drzewo na opał, żeby jakoś przetrwać do wiosny. Chodziłam z mamą do rosyjskich gospodarzy, by pracować w ich ogródkach przy wykopywaniu kartofli i marchwi. Niektóre gospodynie za pracę całego dnia dawały nam bańkę mleka, inne bochen chleba lub posiłek podczas pracy. Zdarzały się też niestety i takie, które wykorzystywały naszą sytuację zesłańców i płaciły nam za wykonanie robót kawałkiem suchego chleba i serwatką.
W zimie, najczęściej przy świetle księżyca, robiłam na drutach skarpety i rękawice z trzema palcami dla żołnierzy na front. Kobiety ze wsi zamawiały je, żeby przesłać swoim mężom i braciom. Otrzymaną od nich wełnę z owiec prałam w ługu, następnie przędłam na pożyczonym kołowrotku; od tej pracy bardzo bolały palce. Nocami zrobiłam na drutach wiele swetrów dla wiejskich gospodyń. W ten sposób pomagałam mamie zdobywać pożywienie. Wiosną 1944 roku wreszcie pozwolono nam na uprawianie kawałka zagonu na obrzeżu wsi, na wzgórzu przy jeziorze. Skopałyśmy zagon pożyczonymi łopatami i posadziłyśmy z mamą liche kartofelki podarowane nam przez Marusię Dutow, synową naszego gospodarza. W donicy zmieściło się ich kilka garści, drobne, okrągłe, wielkości czereśni. Gdyśmy je sadziły, przechodzące kołchoźnice litowały się nad nami, że nic z naszego wysiłku nie będzie. A jednak nasze zbiory okazały się udane. Z malutkich „czereśni” wyrosły wielkie ziemniaczyska, a gdy nadeszła pora, nakopałyśmy ich ze dwa worki. Chodziłyśmy też na wykopki do kołchoźników. Za pracę otrzymywałyśmy kartofle. Nasze jedzenie było więc jednostajne.
Zapasy żywności szybko się uszczuplały. Chłód, głód, ciężka praca, samotność i ciągłe żywienie się kartoflami to nie były jedyne nasze zmartwienia. Polacy deportowani do Ostrowki i innych wiosek Północnego Kazachstanu byli wzywani do siedziby NKWD, która mieściła się w Presnowce, gdzie zmuszano ich do przyjmowania obywatelstwa sowieckiego. Ponieważ nie miałam jeszcze osiemnastu lat, zostałam z młodszymi braćmi w ziemiance, a mama z moim starszym rodzeństwem i innymi Polkami musiała się udać na przesłuchanie. Było to jesienią 1943 roku, gdy już pakt Sikorski-Majski został zerwany. Zgromadzone z okolicy polskie kobiety nie chciały podpisać zgody, więc enkawudziści zamknęli je w szopie i przetrzymali do następnego dnia. W tej sytuacji zaczęły się obawiać o los pozostawionych w wioskach dzieci, słyszały przecież o nasilających się aresztowaniach i wywózkach chłopców i dziewczyn do kopalni w Karagandzie. Rozpaczały, bo nie wiedziały, jak się dalej potoczą losy ich rodzin. Wiedziały, że gdyby trafiły na długo do więzienia, dzieci ich rozesłano by do sierocińców i nigdy by ich więcej nie zobaczyły. Płakały całą noc i modliły się o dobrą nowinę. Jednak za rządów Stalina – dla Polaków ani dla obywateli innych narodów sąsiedzkich – nie było dobrych wiadomości. Polskie kobiety musiały zdać się na intuicję i poczucie matczynego obowiązku. W większości były już wdowami. Sowieci zamordowali bądź zamęczyli ich mężów i dorosłych synów. Teraz pozostały już tylko one i dorastające dzieci, żeby Polska mogła przetrwać żywa w ich sercach. Podpisały w końcu dokument obywatelstwa zwany „paszportem” i wróciły nazajutrz do wsi. Moja matka uświadomiła im, że podpisywanie dokumentów pod przymusem nie liczy się wobec prawa, że jeszcze przyjdzie dzień prawdy i powrócą do Polski. I rzeczywiście, wymuszone pod karabinami „obywatelstwo” nie trwało długo. Nie pamiętam daty, ale wkrótce sprawdziły się słowa naszej matki. Wszystkim odebrano te „paszporty” i wręczono legitymacje Związku Patriotów Polskich.
W tym okresie mieliśmy duże trudności żywnościowe. Jeden raz przysłano do wsi masło solone dla Polaków, więc każda rodzina przychodziła z niewielkim garnkiem do sklepu, by je odebrać. Mama do ugotowanej pokrzywy wkładała łyżkę masła, dopóki go starczyło. Takie często były nasze posiłki.
Pewnego dnia, gdy od świtu pracowaliśmy w polu daleko za wsią, w południe ogłoszono przerwę na odpoczynek, więc wyruszyliśmy ukradkiem do pobliskiego lasu na jagody. Trochę zjedliśmy, a w wiaderko nazbieraliśmy jagód dla chorej mamy. Jagody rosły tam dorodne, czerwone i duże jak małe truskawki. Kiedy wracaliśmy na swoje miejsce pracy, predsiedatiel Malcew podjechał do nas na koniu trzaskając batem, wytrącił mi wiaderko jagód z ręki i końskimi kopytami zniszczył je. Poczułam w nogach piekący ból, bo bat i mnie dosięgnął. Nie wiedzieliśmy, dlaczego kołchoźnik to zrobił. Podobnie postąpili przejeżdżający drogą z sąsiedniej wsi rosyjscy chłopi, gdy innym razem zobaczyli nas idących z lasu, grupkę polskich dzieci z koszyczkami jagód. Zatrzymali woły, dwóch mężczyzn wyskoczyło zza zaprzęgu i wyrwało nam uzbierane jagody. Wszystko wysypali do furmanki i odjechali. Wróciliśmy z płaczem, nie rozumiejąc tej nienawiści. Nie prosiliśmy się przecież do Ostrowki na wakacje. Kiedy udało się już nazbierać bezpiecznie jagód, mama czasem wymieniała je we wsi na mleko. Musiała wyżywić pięcioro dzieci, w tym trzech dorastających chłopaków. Gdyby nie nadzieja powrotu, ofiarność naszej matki i jej ufność w Boże Miłosierdzie, nie przetrwalibyśmy.
Obejrzałam niedawno w poznańskim kinie film „Katyń” w reżyserii Andrzeja Wajdy. Powstał zbyt późno. Ale dobrze, że w ogóle temat Katynia dostał się na ekrany kin. Zabrakło w nim jednak ważnej sceny, gdy do towarowych wagonów Sowieci uzbrojeni w karabiny gotowe do strzału wpędzają żony i dzieci polskich żołnierzy, których właśnie ich towarzysze z NKWD zamordowali w katyńskim lesie – i wiozą na katorgę, z której przecież wróciło nas tak niewielu. Może też ja sama za mało opowiadałam o tamtych czasach…

Matka żyje w wierszu

O losach pokolenia mojej matki milczeli politycy PRL-u. Urzędnicy państwowi skreślali w życiorysie Mamy słowo „deportowana” [w głąb Związku Radzieckiego], a wpisywali: „przebywała” [w ZSRR]. To było tak jakby zabroniono jej żyć własnym życiem, jakby musiała w zakładzie pracy przedstawiać życiorys kogoś innego. Byłam deportowana. Nie jestem stąd. Ziemia Nowogródzka jest moim domem – powtarzała nieustępliwie. I dlatego, wiedząc o tym, zaczęłam pisać wiersze o przeżyciach mojej Mamy, o jej powrocie zza Uralu, o naszym rodzinnym zmaganiu się o tożsamość w miasteczku przesiedleńców. Żeby matka była prawdziwie. Żeby matka żyła w wierszu.  (…)